Discussion:
K-19 cześć II - długie
(Wiadomość utworzona zbyt dawno temu. Odpowiedź niemożliwa.)
Kriss
2005-10-02 08:42:22 UTC
Permalink
"...WIĘŹNIOWIE DZIESIĄTEGO PRZEDZIAŁU
W okrętach podwodnych tego typu przedział dziesiąty był zamiesz-kały.
Znajdowało się w nim osiem łóżek dla marynarzy, kajuta szefa zespołu
urządzeń automatycznych oraz kajuta szefa tajnych służb. Były tam również
dwie wyrzutnie torpedowe i spory zapas amunicji.
Przedział rufowy miał 139 metrów sześciennych. Był tak naszpiko-wany
urządzeniami, że zostawało tylko wąskie przejście pomiędzy czterema łóżkami
umieszczonymi z każdej strony ściany, na które można się było wślizgnąć
jedynie poziomo.
24 lutego 1972 r. w przedziale spało 12 ludzi. Dwaj oficerowie: kapitan
marynarki Borys Poliakow i Władimir Dawidow, trzej starsi bosmani sztabowi:
Władimir Kindin, Iwan Chramcow oraz siedmiu marynarzy: Walery Saranin,
Nikołaj Kiriłow, Wasilij Michajlenko, Władimir Trłacki, Wiaczesław Diomin,
Walery Borszczew i Władimir Stoliarow, torpedyści, sternicy, chemicy i jeden
elektryk.
o ich uwięzieniu, będącym jednym z najdramatyczniejszych epizo-dów w
historii radzieckiej floty podwodnej, opowiedział Borys Polia-kow, szef
grupy zdalnego sterowania reaktorami, którego zmieniono tego dnia 0 4.00
rano.
- Kiedy rozlega się alarm, doświadczony marynarz potrafi się roz-budzić, do
tego stopnia jego gesty są automatyczne. Regulamin służby na pokładzie i
instrukcje dotyczące walki o przetrwanie, wyszczegól-niają każdy ruch, który
należy wykonać. Dlatego też natychmiast po przebudzeniu uszczelniliśmy nasz
przedział, odizolowując go w ten sposób od reszty okrętu. Wtedy właśnie
zdaliśmy sobie sprawę z naszej, nie do pozazdroszczenia, sytuacji, co do
reszty mnie rozbudziło. W są-siednim, dziewiątym przedziale, wybuchł pożar.
Byliśmy tego pewni, bo przez uszczelnioną ściankę, która stawała się coraz
cieplejsza, docierał do nas szum płomieni. Ponieważ w przedziale byłem
najstar-szy stopniem, przejąłem dowództwo. Najpierw spróbowałem nawiązać
łączność z głównym stanowiskiem dowodzenia, ale inżynier-mechanik nie
odpowiadał. Telefon, służący do kontaktu w nagłych przypadkach, także nie
działał. Po kwadransie moi ludzie zaczęli padać, wijąc się jak robaki.
Najwyraźniej system wentylacyjny był nieszczelny i do przedziału przedostał
się tlenek węgla. Dokręciłem wszystkie zawory za pomocą klucza nastawnego,
wbijając nawet główkę śruby. Przedział dziesiąty posiadał głębokościomierz i
obserwowaliśmy de-sperackie próby wynurzenia się na powierzchnię,
podejmowane przez resztę załogi. Mieliśmy również wskaźnik trymowy* i z
coraz większym strachem patrzyliśmy na jego wskazówkę. Wiedzieliśmy, że
okręty podwodne toną, kiedy wskazówka indykatora odchyla się nieco do przodu
lub do tyłu. N a razie okręt utrzymywał równowagę. Wkrótce ogarnęły nas
całkowite ciemności. Chyba spaliły się kable elektryczne. Kiedy okręt się
wynurzył, natychmiast to wyczuliśmy. W dodatku po kołysaniu się okrętu
poznaliśmy, iż nadchodziła burza. Jednak wszyscy odetchnęli z ulgą, bo
byliśmy na powierzchni. Nikt nie domyślał się nawet, że najgorsze dopiero
miało nas spotkać. Wyobraźcie sobie sytuację tych dwunastu marynarzy,
zamkniętych
w maleńkiej celi, z których każdy miał do dyspozycji około metra
sześciennego przestrzeni, w kompletnych ciemnościach, z ograniczo-nym
dopływem powietrza, którego w każdej chwili mogło zabraknąć bez łączności ze
światem zewnętrznym. Nie mogli nic zrobić, aby wydostać się z tego piekła.
Jeden chaust powietrza z dziewiątego przedziału wystarczyłby, żeby padli
nieżywi. W dodatku nie wiedzieli,
ile przedziałów było skażonych. Może wszystkie! Borys Poliakow szybko zdał
sobie sprawę, że niebezpieczeństwo utrzymywało się nawet na powierzchni.
- Nasza sytuacja była 0 tyle bardziej skomplikowana, że byliśmy skazani na
bezczynność, podczas gdy nasi koledzy zawzięcie walczyli, aby uratować
okręt. Pierwszego wieczoru zdołaliśmy połączyć się z do-wódcą pierwszego
przedziału, Walentinem Zawarinem, za pomocą te- lefonu awaryjnego.
Graniczyło to z cudem, bo mimo ogarniętych ogniem metalowych ścianek, kabel
łączący oba końce okrętu pozostał nietknięty. Zawarin zdążył powiedzieć mi,
że na razie nie było żadnej możliwości ewakuowania nas z rufy, ponieważ
dziewiąty przedział palił się, ale zrobią wszystko co możliwe, żeby nas
stamtąd wyciągnąć. Oficjalnie zabronił nam podejmowania jakichkolwiek prób
wyjścia na własną rękę. Zrozumiałem, że przejście przez przedziały skażone
ga-zem, a być może także radioaktywnością, oznaczało pewną śmierć.
N ajpierw ratownicy zdołali dostarczyć nam tlenu. Znaleźli rozwią-zanie
dzięki dobrej znajomości okrętu podwodnego. Ogień oszczędził rurociąg
wyważenia okrętu podwodnego, którym normalnie płynie woda. Właśnie tą drogą
wpuścili tlen, podczas gdy tlenek węgla od-prowadzony został systemem
dostarczającym wodę pitną i zaworem pobierania wody dla głębokościomierza.
Nie można powiedzieć, że oddychaliśmy jak nad brzegiem morza. Powietrze było
ciepłe, śmier-działo olejem silnikowym, ale było tak cenne, że
oszczędzaliśmy je maksymalnie. Ci, którzy nie wykonywali żadnej konkretnej
pracy, musieli leżeć, żeby zużywać jak najmniej tlenu.
Wtedy myślałem, że nie mieliśmy żadnej szansy na opuszczenie przedziału,
dopóki okręt podwodny pozostawał na pełnym morzu. Tuż obok ciągle szalał
pożar, luk wyjściowy na pewno już złączył się ze ścianką z powodu gorąca.
Uważałem, że można będzie nas wyciągnąć z tej pułapki dopiero w halach
naprawczych, w Polarnym. Policzyłem, że potrzeba około dziesięciu dni, żeby
zaholować nas do brzegu, potem kilka dni, żeby dotarła do nas pomoc. Krótko
mówiąc, oświadczyłem moim ludziom, że musimy wytrzymać około piętnastu dni.
- Podobnie jak Robinson Crusoe po katastrofie, zrobiliśmy inwen-tarz naszych
chudych zapasów. Poza powietrzem, elementem najbar-dziej niezbędnym do życia
jest woda. W dziesiątym przedziale znaj-dował się zbiornik ze słodką wodą 0
pojemności 6,1 m3, ale jak zwykle pod koniec rejsu, był pusty.
Wiedziałemjednak, że w każdym zbiorniku znajdował się śmiertelny zapas, to
znaczy nieco wody stojącej na dnie zbiornika. Przywiązaliśmy jednego
marynarza do liny i spuściliśmy do środka z miską i kawałkiem plastykowej
rurki, żeby wessać wodę. Miała trochę specyficzny smak, ale nikomu to nie
przeszkadzało. W cie-mnościach nie mogliśmy, na szczęście, widzieć jej
barwy, bo okazało się, że płyn był jasnożółty z powodu rdzy. Ten napój nie
starczył nam na długo. Znaleźliśmy więc inny sposób, aby zdobyć wodę. Okręty
podwodne bardzo się pocą: na pokładzie było od 20 do 22°C, podczas gdy na
zewnątrz temperatura spadła poniżej - 40°C. Wystarczyło więc tylko przetrzeć
szmatkami wilgotne powierzchnie, a następnie wycis-nąć je nad naszą miską.
Okazało się to tak skuteczne, że przestaliśmy wydzielać wodę. Piliśmy tyle,
ile chcieliśmy. Gorzej było z żywnością. Oczywiście, w dziesiątym
przedziale, tak jak w pozostałych, był zapas
jedzenia, ale niektórzy zgłodniali marynarze podbierali trochę zapasów
podczas rejsu. Znaleźliśmy więc tylko trzy funty cukru w kostkach, trzy
pudełka skondensowanego mleka, trzy słoje solonej kapusty, dwie paczki
makaronu, trzy paczki masła, raczej zjełczałego, i mnóstwo soli. Co rano
każdy otrzymywał niewielką, dzienną porcję. Niektórzy na-tychmiast ją
zjadali, inni dzielili tak, żeby starczyło na cały dzień. Co ciekawsze,
nawet największe łakomczuchy nie miały dużego apetytu podczas tego
przymusowego pobytu.
Całym naszym sprzętem ratunkowym były cztery komplety kom-binezonów z
maskami przeciwgazowymi. Całkowicie izolowały one człowieka, ale nie
pozwalały na zanurzenie się na dużą głębokość. Nie były one ani wygodne, ani
praktyczne, ani pewne, ale to wszystko, co wymyślono dla załogi. Drugiego
dnia ponownie udało się nam połączyć ze światem zewnęt-rznym. Złożyłem
raport dowódcy Kulibaba i szefowi misji, Wiktorowi Neczajewowi. Jako
doświadczony marynarz okrętów podwodnych udzielił mi on kilku praktycznych
porad, do których stosowano się w czasie wojny: uporządkować WC, skorzystać
z pustych bani, a na-stępnie wypełnić je olejem hydraulicznym.
Wydał mi także rozkaz, abym energicznie interweniował, gdyby ktoś w panice
usiłował wydostać się z przedziału. Tego rodzaju próba mogła fatalnie się
dla nas skończyć. Po tej rozmowie telefon milczał już do końca.
Od pierwszego dnia zająłem łóżko, które oddzielało nas od przedziału
dziewiątego. Stan przedziału nieustannie nas zajmował. N a rozgrzanej
metalowej ścianie farba gotowała się, formując pęcherzyki powietrza.
Za pomocą kranu nabieraliśmy wody morskiej, aby wylewać ją na
ściankę. Przez kilka minut byliśmy jak w kąpieli parowej, ale udało się nam
schłodzić lukarnę. Z mojego stanowiska kontrolowałem cały przedział i w
razie paniki mogłem interweniować, aby powstrzymać tego, który chciałby
wyjść. Sytuacja stała się krytyczna piątego dnia od naszego uwięzienia.
Oddychaliśmy z coraz większym trudem, najmniejszy krok wyczer-pywał nas tak,
jakbyśmy przebiegli wiele kilometrów. Wszyscy od-czuwaliśmy ból głowy, co
było spowodowane tlenkiem węgla. Prawdopodobnie pierwszy przedział i główne
stanowisko dowodzenia były tak skażone, że gaz przedostał się do rurociągu,
który dostarczał nam powietrza. Z biegiem czasu sytuacja się pogarszała.
No, teraz kolej na nas! - rzucił ktoś w ciemności. Ludzie zachowy-wali się
bardzo odważnie, nikt nie stracił zimnej krwi, nikt nie usiłował uciekać. A
jednak myślę, że pasywna śmierć, w pomieszczeniu wypeł-nionym gazem, jest
najbardziej przerażająca. Jeden z marynarzy za-
proponował, aby nasączyć chusteczki moczem, położyć je sobie na twarzy i
biegiem przelecieć przez oba skażone przedziały. Udało mi się wyperswadować
ten szalony pomysł tym, którzy chcieli mu ulec. Przy szalejącym ogniu i
huraganie nie mieliśmy wielu szans na to, by przebiec przedziały na tyle
szybko, żeby się nie udusić.
Wieczorem pożegnaliśmy się myśląc, że już nigdy się nie zobaczymy. W naszej
sytuacji cała nadzieja była w naszych kolegach, którzy musieli wiedzieć 0
naszym położeniu. Ale czy potrafią nam pomóc? Czas pokazał, że dokonali
czegoś niemożliwego. Następnego dnia, po południu, przywrócono dopływ
powietrza do naszego przedziału i usły-szeliśmy hałas silników: pomoc
przybyła!
Mimo iż nie mogliśmy widzieć, słuch pomagał nam ustalić porę dnia. Dni
zaczynały się wraz z pomrukiem silników: do dziewiątego prze-działu zbliżał
się kuter, żeby sprawdzić jego stan. Musiała być 11 rano, bo po około
godzinie nad okrętem podwodnym zawisł śmigłowiec. Był więc dzień.
- Zarządziłem pobudkę, która miała tylko symboliczne znaczenie. Ponieważ
koniecznie trzeba było czymś zająć ludzi, w miarę możliwości
przestrzegaliśmy pokładowego rozkładu dnia. Po śniadaniu wszyscy zajęli się
robieniem porządków w ciemności. Okręt podwodny bardzo się pocił i trzeba
było wycierać wszystkie metalowe części. W dodatku bez przerwy
kontrolowaliśmy stan ścianki dziewiątego przedziału.
Niektórzy spędzali czas na myszkowaniu po wszystkich zakamarkach
naszego więzienia, poszukując skarbów. Kiedy okręt podwody stoi w bazie,
niektórzy przewidujący marynarze bawią się w chomiki, gromadząc zapasy na
kolejną wyprawę, chowając puszki konserw w najdziwniejszych miejscach.
Niestety, poszukiwania w ciemnościach
nigdy nie przyniosły rezultatu. .
Dzień i noc jeden z ludzi miał stały dyżur przy telefonie, który już nigdy
nie miał zadzwonić; ktoś inny pozostawał na stanowisku przed rozgrzaną
ścianą. Jego zadanie polegało przede wszystkim na kontrolowaniu temperatury,
ale wszyscy skrycie wierzyliśmy, iż nagle usłyszymy jakiś głos dochodzący z
drugiej strony ściany. Drugiego czy trzeciego dnia dziewiąty przedział
odwiedziła ekipa ratunkowa. Potem pożar wybuchł za zdwojoną mocą, a nasze
nadzieje rozwiały się na długo.
Dzień kończył się dla nas około 8.00 wieczór, wraz z zapadnięciem zmierzchu,
kiedy przerywano prace, przynajmniej te, które mogliśmy słyszeć. Na początku
liczyliśmy na to, że wydostaniemy się na zewnątrz 8 marca, w Międzynarodowy
Dzień Kobiet. Potem zrozumieliśmy, iż ta data już dawno minęła. Mijały dni,
a my nie zauważyliśmy nawet, że straciliśmy poczucie czasu.
W akcji ratunkowej K-19 uczestniczyło około trzydziestu okrętów Radzieckiej
Marynarki Wojennej. Dołączył do nas nawet lotniskowiec dla śmigłowców,
Leningrad, krążący po Morzu Czarnym. Zgodnie z roz-kazem Ministerstwa Obrony
Narodowej, każdego dnia przylatywały do tej strefy dwa samoloty, aby zrzucić
trochę sprzętu i żywności. Niestety, większość paczek została pochłonięta
przez fale.
W ciągu paru dni ustaliliśmy wstępnie stan poszczególnych prze-działów. Było
oczywiste, że wszystkie przedziały rufowe, począwszy od głównego stanowiska
dowodzenia, zostały skażone toksycznym gazem, oczywiście z wyjątkiem
dziesiątego, gdzie znajdowało się dwunastu ludzi. Baterie wyczerpały się, a
zapas powietrza pod ciśnieniem znaj-dował się poniżej dopuszczalnej granicy.
N a dodatek, w panice, aby zapobiec rozprzestrzenianiu się ognia, na kilka
minut zalano przedział dziewiąty.
Trzeba było jak najszybciej dostarczyć powietrza okrętowi podwod-nemu,
zamontowując dodatkowe źródła prądu albo zapewniając zasi-lanie ze statku
ratunkowego, tyle że burza wciąż nie pozwalała okrętom się zbliżyć. Zbyt
duże było ryzyko zderzenia. Najmniejsza kolizja z K-19 mogłaby uszkodzić
kadłub lekki i główne zbiorniki balastowe, które i tak były już w złym
stanie. Gdyby wdarła się tam woda, nic już nie zdołałoby uratować K-19 od
zatonięcia.
Wszystkie próby uruchomienia zespołów prądotwórczych okrętu pod-wodnego
okazały się nieudane. Podjęliśmy więc decyzję o zasilaniu elektrycznym z
zewnątrz. W ciągu dwudziestu dni holownik ratunkowy musiał osiem razy, w
strasznych warunkach, podłączać rozgałęzienie przewodów zasilania do tablicy
rozdzielczej okrętu podwodnego. Po-między dwoma podmuchami wiatru, które
wyrwały przewody, mieliś-my czas, aby przewietrzyć jeden przedział,
zamontować dodatkowe
oświetlenie, sprawdzić i ręcznie zamknąć otwory pobierania wody.
Zanim przeszliśmy do następnego przedziału, ten został sprawdzony przez
grupę wykrywania skażenia radioaktywnego oraz chemicznego, która określiła
skład powietrza i ustaliła, ile czasu można było prze-bywać w przedziale.
Zajmowało to kilka godzin.
18 marca była już tylko jedna przeszkoda w ewakuacji uwięzionych marynarzy:
przedział dziewiąty, gdzie stężenie tlenku węgla przekra-czało jeszcze 3
mg/litr. Admirał Kasatonow zdecydował jednak o roz-poczęciu akcji
ratunkowej.
Rozpoczęto holowanie K-19 do bazy. W przedziałach została jeszcze woda, ale
nie było już potrzeby natychmiastowego jej odprowadzania.
Do przedziału dziewiątego, poprzedzającego blok dziesiąty, w którym
uwięzieni byli marynarze, wysłano grupę ratowników wyposażonych w izolacyjne
aparaty do oddychania. Byłem wśród nich. W szedłem nawet jako pierwszy do
przeklętego miejsca. Widok był straszny: poprzepalana przez płomienie
stalowa blacha, roztopione rurociągi, kupa zniszczonych urządzeń, wśród
których leżały zwęglone zwłoki. Wchodząc narobiliśmy hałasu. Usłyszeli nas
skupieni za ścianą uwię-zieni marynarze i jak przez mgłę dotarły do nas
stłumione okrzyki radości. Marynarze czekali na ten moment od dwudziestu
czterech dni! Dwadzieścia cztery dni niepewności, obaw, strachu.
Tak jak się spodziewaliśmy, lukarna pomiędzy dwoma przedziałami była
zespawana przez gorąco. Podwyższyliśmy ciśnienie powietrza w dziesiątym
przedziale i otworzyła się. Niczego tak nie oczekiwano.
Znaleźliśmy naszych kolegów wych udzonych, ale żywych. J ednak nie czas było
na emocje i radość spotkania: stężenie gazu toksycznego zagrażało życiu
dopiero co ocalonych marynarzy. Szybko wyposażyliśmy więźniów w maski
przeciwgazowe i zawinę-liśmy im oczy, nieprzyzwyczajone do światła po prawie
miesiącu prze-bywania w mroku. Macając w ciemności, powoli przeprowadziliśmy
ich przez skażone przedziały. Niektóre przejścia były tak zawalone
sprzę-tem, zwęglonym żelastwem, odpadkami, że musieliśmy się czołgać.
Po kilkunastu minutach cała dwunastka była już na świeżym powietrzu.
Natychmiast przejęły ich unoszące się riad naszymi głowami śmigłowce i
przewiozły na pokład okrętu nawodnego, gdzie zostali hospitalizowani.
Fale radiowe natychmiast zostały zajęte przez potok telegramów
gratulacyjnych. Sąsiednie okręty, Głównodowodzący Marynarki Wo-jennej,
minister Obrony Narodowej, Rząd, wszyscy przesyłali wiadomo-ści z
podziękowaniami.
Gratulowały nam również okręty amerykańskie, które cały czas pływały w
strefie ratunkowej. Minuta po minucie śledzili prace wokół K-19, słuchając
naszych informacji radiowych, które po raz pierwszy nie były zakodowane.
Czas był tak cenny, że naciskałem admirała Kasatonowa, aby łączność między
okrętami ratowniczymi była jawna. Te dowody solidarności i sympatii, ze
strony naszego potencjalnego wroga, sprawiły nam przyjemność. Swą życzliwość
okazały również statki brytyjskiej straży przybrzeżnej. Z własnej inicjatywy
poprowa-dziły konwój i oczyściły przejście, aby uniknąć kolizji z kutrami
rybac-kimi. Bardzo ceniliśmy tę pomoc.
Natomiast niewiele dobrego mogę powiedzieć 0 samolotach NATO. Dla nich
wypadek K-19 był nie lada gratką, jedyną okazją, żeby poćwiczyć w warunkach
naturalnych. Bez przerwy imitowali naloty lotnicze, utrudniając śmigłowcom
akcję ratunkową. Zresztą nasz sprze-ciw wzięto pod uwagę, ponieważ po pewnym
czasie międzynarodowa konwencja ustaliła minimalną odległość, na jaką
samoloty mogły zbli-żyć się do okrętu w niebezpieczeństwie. 4 kwietnia 1972
r. K-19 dotarł do Siewieromorska. Nie dla wszyst-kich powrót ten był
szczęśliwy. Tragedia pozbawiła życia 30 osób. 28 marynarzy zginęło w czasie
pożaru. Jednego marynarza, szyfranta, fala porwała z pokładu Aleksandra
Newskiego, a jeden oficer, koman-dor porucznik Tkaczew, został śmiertelnie
ranny na pokładzie Maho-meta Gadżijewa.
Dwóch ludzi, porucznika Witalija Chryczikowa i bosmana Kazimira Maracza,
pogrzebano w wodzie, zgodnie z marynarskim zwyczajem, w miejscu, którego
współrzędne zanotowałem w moim osobistym no-tesie: - 59°29' szerokości
geograficznej północnej, 28°54' długości geo-graficznej zachodniej.
J ak można było przypuszczać, do prasy nie przedostało się ani jedno słowo 0
wypadku.
Akcja ratunkowa stała się przedmiotem szczegółowego raportu ana-litycznego,
przygotowanego przez Szefostwo Ratownictwa Marynarki W ojennej. Zawierał
mnóstwo konkretnych propozycji, aby w przyszłości takie wypadki nie miały
miejsca. Oczywiście raport ten, leżąc na dnie jakiejś szuflady, został
zapomniany. Nie ujawniono żadnych wyciąg-niętych wniosków i wydarzyły się
inne tragedie. Te same przyczyny wywołały takie same skutki.
Od tego wypadku minęło ponad dwadzieścia lat. Dowódca K-19, Wiktor Kulibaba,
który odmówił opuszczenia okrętu, żyje do dziś, ale jest sparaliżowany z
powodu promieniowania. Nie korzysta z żadnych przywilejów materialnych, a
pamiętają 0 nim tylko jego koledzy.
Borys Poliakow, człowiek, który był szefem 12 odosobnionych mary-narzy, jest
obecnie komandorem. Zaproponowano mu tytuł Bohatera Związku Radzieckiego,
ale w końcu otrzymał tylko medal Czerwonej Gwiazdy. Dawni więźniowie
dziesiątego przedziału nie zerwali kon-taktów, nadal korespondują ze sobą i
regularnie się spotykają..."

fragment tekstu pochodzi z książki PODWODNE DRAMATY - ODTAJNIONA
HISTORIA, Lew Zilcow, Nikołaj Murmul, Leonid Osipienko.

Pozdr
Kriss
tompac [TK]
2005-10-03 07:34:26 UTC
Permalink
Post by Kriss
"...WIĘŹNIOWIE DZIESIĄTEGO PRZEDZIAŁU
odświeżyłem sobie pamięc wracając do lektury knigi "S.O.S. z głębin"
autorstwa nie kogo innego jak kapitana K19 podczas feralnego rejsu.
chłop sie nawet nie zająknął o X przedziale !!!
wine zwalił na konstruktora i brak obiegu zabespieczającego.
to tak po krótce
pozdr
--
Moja strona - zapraszam
www.autofocus.pl

Klub Konica Minolta
www.kkm.autofocus.pl
Krzysztof Kucharski
2005-10-03 08:26:34 UTC
Permalink
U?ytkownik "tompac [TK]" <***@USUNautofocus.pl> napisa? w wiadomo?ci news:dhqmvf$epb$***@nemesis.news.tpi.pl...

[...]
Post by tompac [TK]
odświeżyłem sobie pamięc wracając do lektury knigi "S.O.S. z głębin"
autorstwa nie kogo innego jak kapitana K19 podczas feralnego rejsu.
chłop sie nawet nie zająknął o X przedziale !!!
wine zwalił na konstruktora i brak obiegu zabespieczającego.
[...]

Odnoszę nieodparte wrażenie, że wystąpił tu klasyczny przypadek mylnego
połączenia zdarzeń z dwóch osobnych systuacji awaryjnych. Awarii reaktora z
4 lipca 1961 i pożaru z 24 lutego 1972 roku.

Krzysztof kucharski
Kriss
2005-10-03 10:04:50 UTC
Permalink
Post by Krzysztof Kucharski
Odnoszę nieodparte wrażenie, że wystąpił tu klasyczny przypadek mylnego
połączenia zdarzeń z dwóch osobnych systuacji awaryjnych. Awarii reaktora z
4 lipca 1961 i pożaru z 24 lutego 1972 roku.
W pierwszym poście opisałem wypadek z 4 lipca 196, w drugim pożar z 24 lutego
1972 roku. W filmie "K-19" jest wypadek pierwszy.

Pozdr
Kriss
tompac [TK]
2005-10-04 08:24:42 UTC
Permalink
Post by Krzysztof Kucharski
[...]
Post by tompac [TK]
odświeżyłem sobie pamięc wracając do lektury knigi "S.O.S. z głębin"
autorstwa nie kogo innego jak kapitana K19 podczas feralnego rejsu.
chłop sie nawet nie zająknął o X przedziale !!!
wine zwalił na konstruktora i brak obiegu zabespieczającego.
[...]
Odnoszę nieodparte wrażenie, że wystąpił tu klasyczny przypadek mylnego
połączenia zdarzeń z dwóch osobnych systuacji awaryjnych. Awarii
reaktora z 4 lipca 1961 i pożaru z 24 lutego 1972 roku.
Całkiem możliwe,zapierał się nie będe ;)
pozdr
--
Moja strona - zapraszam
www.autofocus.pl

Klub Konica Minolta
www.kkm.autofocus.pl
Kriss
2005-10-03 10:07:11 UTC
Permalink
Post by tompac [TK]
Post by Kriss
"...WIĘŹNIOWIE DZIESIĄTEGO PRZEDZIAŁU
odświeżyłem sobie pamięc wracając do lektury knigi "S.O.S. z głębin"
autorstwa nie kogo innego jak kapitana K19 podczas feralnego rejsu.
chłop sie nawet nie zająknął o X przedziale !!!
wine zwalił na konstruktora i brak obiegu zabespieczającego.
to tak po krótce
pozdr
Móje dwa posty mówią o rożnych awariach.

Pozdr
Kriss
Tequila
2005-10-03 14:18:30 UTC
Permalink
Post by tompac [TK]
odświeżyłem sobie pamięc wracając do lektury knigi "S.O.S. z głębin"
autorstwa nie kogo innego jak kapitana K19 podczas feralnego rejsu.
chłop sie nawet nie zająknął o X przedziale !!!
wine zwalił na konstruktora i brak obiegu zabespieczającego.
to tak po krótce
pozdr
Swoją drogą książka jest naprawdę dobra. Opisując sytuację w powojennej
flocie radzieckiej i w epoce Chruszczowa Zatiejew jest do bólu szczery, czy
to opisując przypadki skrajnej niekompetencji przełożonych , czy absurdy
socjalizmu wogóle. Książka opisuje także kilka innych katastrof
("Noworosyjsk" , czy zatopienie okrętu podwodnego w sztucznym doku :-) ),
pokazując, że tak naprawdę od lat 50 nic się w mentalności dowódców
marynarki w Rosji nie zmieniło. Niedomówienia, błędy i brak poszanowania dla
życia marynarzy to niestety nic nowego , kolejne katastrofy nic ich nie
nauczyły i pewnie nie nauczą. Chyba tylko wielka zmiana pokoleniowa we
flocie mogłaby z tym cos zrobić.
Wersja wydarzeń z 1961 roku podana przez Zatiejewa oczywiście kłóci się z tą
z Hollywood(dosyć bzdurną) ale to tylko działa na kożyść książki.
Pozdrawiam:
Tequila
--
IRC IST KOMMUNIKATION, NICHT KRIEGSPIELEN!
tompac [TK]
2005-10-04 08:27:08 UTC
Permalink
Jednym słowem musze odświezyć i "S.O.S. z głębin" jak i "Podwodne
dramaty", może nawet synowi podsune ;)
pozdr
--
Moja strona - zapraszam
www.autofocus.pl

Klub Konica Minolta
www.kkm.autofocus.pl
Loading...